1
Ciekawi znajomi - p1 - Ukraina
Napisane przez
Kuba Standera
,
07 grudzień 2012
·
2621 Wyświetleń
Jako, że na froncie mokrym, śluzem pokrytym na razie cisza, pozwolę sobie na wpis z trochę innej mańki, ale myślę – że interesujący?
Poza wędkarstwem miałem dość długi czas druga pasję – samochody 4x4, w szczególności Land Rovery, w szczególności zmotane, zblokowane, ustalowione, uszczelnione i odpowietrzone.
Po przyjeździe do PL radośnie przyłączyłem się do brygady podobnych maniaków.
Tam poznałem ludków, którzy z czasem stali się najlepszymi kumplami wyjazdowymi, fakt, że głównie takie jeżdżenie wokół komina nam wychodziło i wspólnie cioraliśmy się po okolicach Krakowa i na troszkę dalszych wypadach.
Poznaliśmy się w czasach całkiem cywilnych aut jeszcze, gołych, nie oszpejonych.
Był to początek małego wyścigu zbrojeń – co spotkanie któreś auto błyskało czy zderzakiem, czy nową zawiechą, gumami, snorkelem.
Wspólny wypad na Ukrainę przypieczętował kumpelski układ, niestety ale dla mnie był to pierwszy i ostatni z takich wyjazdów, dla mojego kumpla – Miłosza, wtedy już jeden z wielu, a dopiero początek wypraw naprawdę dalekich i dość ekstremalnych. Na Ukrainę jechaliśmy na zupełnie wariackich papierach, 3 auta, koniec października, nieodrobione lekcje, mieszane załogi, w jednym z aut znajomi z małym dzieciakiem. Bez wielkich serwisów, przygotowań, ja bez zielonej karty, Miłosz świeżo wyrolowanym autem, pozlepianym by jakoś się trzymał brązową taśmą, z przekoszoną budą.
Samo przejście przez granicę było wyzwaniem, dla mnie pierwszym kontaktem z prawdziwie sowieckimi urzędnikami, z bakszyszami w każdym okienku, ściemą na kółkach z przejściem przez granicę samochodem na irlandzkich blachach, z Polakami w środku, bez zielonej karty, więc z ukraińskim ubezpieczeniem...
Jeszcze gdy byliśmy na granicy zaczęło sypać śniegiem i z chwili na chwilę było coraz trudniej.
Plan był bardzo ambitny – w tydzień, drogami istniejącymi tylko na sztabówkach wbijamy się w głąb Ukrainy, nad Prut, Czeremosz (w bagażniku grzecznie spały dwuręczne muchówki), Gorgany i dojeżdżamy na Przełęcz Legionów, którą mimo zalegającego śniegu wciągamy nosem i wracamy...
Wyprawa skończyła się dość spektakularnie – już pierwszej nocy spadł śnieg, w ilościach ekstremalnych. Spotkani w lesie pogranicznicy z kałachami w osłupieniu kręcili głowami, co te poliaki odstawiają, przekonywali, że tą droga to jedynie diabeł mówi dobranoc i zrywka z lasu jeździ, na dużo większych kołach niż te nasze smutne 32” MTki.
Jak się okazało, niestety, mieli rację. W lesie sromotnie polegliśmy pod zwałami błota, w zaskakującej zamieci. W efekcie, w zapadającym zmroku, w lesie na pograniczu, stały 3 utknięte dyskoteki – auto Michała, z padniętym ładowaniem, przegrzewające się. z webastem i 6 miesięcznym dzieciakiem na pokładzie, przekoszone dobre 15 stopni od pionu, na krawędzi zjechania kilka metrów w dół w koryto potoku. Prostopadle, ale 15m dalej auto Miłosza, z rozpadniętym przednim mostem, eksplodowanym w ogniu walki. I moja mechaniczna pomarańcza, jako jedyna wolna z okowów błota – widząc kłopoty i utknięte 3 auta zdecydowałem się na szarżę i próbę ucieczki z drogi, która zmieniła się w koryto błotnej lawiny.
Za nic mając dobro zębów, prawie przy próbie wybitych, strzała w dupsko od zawiechy porównywalny chyba ze startem z lotniskowca. Nie była to łatwa figura, ważne że udało się i po metrowej burcie rozpędem wyfrunąłem na błotniste pole, które... zdążył skuć mróz. Jedyny wolny, usiłowałem poprawić sytuację pozostałych załóg, jednak oślepiający śnieg i wtedy jeszcze nie zdiagnozowane wybuchy pozostałych aut uziemiły nas na noc. Niby gotowi na coś takiego, jednak brudni, przemoczeni i wykończeni kilkugodzinną walką i przedzieraniem się przez 300m kurwidołka olaliśmy rozbijanie namiotów, na szybko przy aucie odpaliliśmy kuchenki, by wdusić w siebie coś ciepłego, przebraliśmy się w ciuchy na noc i kima. W nocy lekki mróz, sypiący śnieg i pękające z hukiem drzewa, przyłapane w jesiennej szacie, z liśćmi na sobie, pokryte rosnącym, miażdżącym ciężarem śniegu. Noc była dość trudna, jednak kombinezon morski skutecznie odgrodził od przenikliwego zimna.
Blady, zimny i jadowicie cyjanowy poranek przywitał nas … ciemnościami, auta zasypane, śniegu po kolana, ciężko wyjść ze środka. O ile wczoraj było źle, dzisiaj już była beznadzieja – ciężko będzie się przebić przez ten śnieg. Plus taki, ze zimno skutecznie studziło jedno z aut, auto Miłosza udało się wyrwać z brei, później Michała, i tak, niczym kulig, pospinani sznurkami brnęliśmy w dół dolinki – do cywilizacji. Gdy dotarliśmy do środka wioseczki, na główne skrzyżowanie, pod sklep, z miejsca staliśmy się, jak na dobrą inwazję dziwolągów przystało, atrakcją miejscowych. Szybkie zakupy w sklepie, gdzie czas, podobnie jak w całej okolicy, zatrzymał się dawno temu. Kupujemy suszone dziwolągi, jak się okaże – jedyne ryby z którymi będziemy mieli styczność na tym wyjeździe.
Odnajdujemy stojące w środku pola „najazdy” i wtaczamy na linach auto Miłosza, tak by móc obejrzeć w czym rzecz. Szybka diagnoza – ukręcona przednia gruszka. Długie dumanie co z tym fantem – Miłosz ma na pokładzie znajomych, ci na urlopach, jeszcze tygodniowych. Michał zdecydowany na odwrót, my w jedynym, jak się nam jeszcze wtedy wydawało, sprawnym aucie.
Jako ze cały poprzedni wieczór były tu i ówdzie widoczne ślady oleum, wjeżdżam też i swoim gratem, zobaczyć co zacz – cieknie coś z przodu silnika, ale chyba niegroźnie...
W ponownie sypiącym śniegu, brei z deszczem zastygającej na autach, czapkach, grzbiecie załoga Miłosza i Michał uwijają się przy aucie, ja korzystając z osłony brezentów usiłuję upichcić coś na obiad, od wczorajszego późnego obiadu nie jedliśmy nic ciepłego, a zimno i paskudnie.
Pomysł chytry – zablokować mechanicznie difflocka – centralny mechanizm różnicowy, zablokować przedni wał, pod kątem, o ramę i w ten sposób uzyskawszy auto z tylnym napędem kontynuować podróż w 2 auta. Pomysł niby dobry, jednak minusy tego rozwiązania wyszły już po 20 paru kilometrach, kiedy spod auta Miłosza zaczął się wydobywać siny dym, w kabinie huk... Szybka obczaja – reduktor nie wytrzymał potęgi naszych połączonych intelektów i najzwyczajniej w świecie wyzionął ducha. Auto Michała ma coraz większe problemy z brakiem ładowania i z przegrzewaniem się.
Kiła et mogiła, 100km od granicy, 2 z 3 aut padnięte...
Burza mózgownic kończy się chytrym planem – mój szpej – do auta Miłosza. Jesteśmy w połowie drogi do Lwowa, więc tam skierujemy się teraz ostatnim autem. Z auta Miłosza kanibalizujemy części do auta Michała i na sznurku toczą się do granicy, i dalej, do Krakowa, jedyne 350km...
Załoga Miłosza przesiada się do mnie, szybkie rozstanie na krzyżowce – my na Lwów, dwa pozostałe auta nach Heimat będą usiłowały dotrzeć.
A my ruszamy w jakąś masakryczną nocną drogę do Lwowa, po wspaniale oznaczonych, obecnych na gpsie, odśnieżonych drogach ukraińskich, wspaniałej jakości...
We Lwowie okaże się, ze ten kapiący olej to raczej poważniejsza sprawa, wleję dobre 4 litry, nim pokaże się na bagnecie. Na dolewkach dojedziemy do domu, kilka tygodni później silnik wyzionie ducha, a koszt napraw spowoduje u mnie małego bankruta i wydawałoby się ze raz na zawsze przekreślenie planów wyjazdowych...
Czy było warto?
Zależy, co rozumiemy przez „warto”
Przygoda – to dość bezcenna sprawa. Za kasę, którą wydałem na wyjazd i reanimację landa pewnie zaliczyłbym Mongolię i jeszcze by zostało
Ale czy można przeliczać zawsze na kasę?
Poza wędkarstwem miałem dość długi czas druga pasję – samochody 4x4, w szczególności Land Rovery, w szczególności zmotane, zblokowane, ustalowione, uszczelnione i odpowietrzone.
Po przyjeździe do PL radośnie przyłączyłem się do brygady podobnych maniaków.
Tam poznałem ludków, którzy z czasem stali się najlepszymi kumplami wyjazdowymi, fakt, że głównie takie jeżdżenie wokół komina nam wychodziło i wspólnie cioraliśmy się po okolicach Krakowa i na troszkę dalszych wypadach.
Poznaliśmy się w czasach całkiem cywilnych aut jeszcze, gołych, nie oszpejonych.
Był to początek małego wyścigu zbrojeń – co spotkanie któreś auto błyskało czy zderzakiem, czy nową zawiechą, gumami, snorkelem.
Wspólny wypad na Ukrainę przypieczętował kumpelski układ, niestety ale dla mnie był to pierwszy i ostatni z takich wyjazdów, dla mojego kumpla – Miłosza, wtedy już jeden z wielu, a dopiero początek wypraw naprawdę dalekich i dość ekstremalnych. Na Ukrainę jechaliśmy na zupełnie wariackich papierach, 3 auta, koniec października, nieodrobione lekcje, mieszane załogi, w jednym z aut znajomi z małym dzieciakiem. Bez wielkich serwisów, przygotowań, ja bez zielonej karty, Miłosz świeżo wyrolowanym autem, pozlepianym by jakoś się trzymał brązową taśmą, z przekoszoną budą.
Samo przejście przez granicę było wyzwaniem, dla mnie pierwszym kontaktem z prawdziwie sowieckimi urzędnikami, z bakszyszami w każdym okienku, ściemą na kółkach z przejściem przez granicę samochodem na irlandzkich blachach, z Polakami w środku, bez zielonej karty, więc z ukraińskim ubezpieczeniem...
Jeszcze gdy byliśmy na granicy zaczęło sypać śniegiem i z chwili na chwilę było coraz trudniej.
Plan był bardzo ambitny – w tydzień, drogami istniejącymi tylko na sztabówkach wbijamy się w głąb Ukrainy, nad Prut, Czeremosz (w bagażniku grzecznie spały dwuręczne muchówki), Gorgany i dojeżdżamy na Przełęcz Legionów, którą mimo zalegającego śniegu wciągamy nosem i wracamy...
Wyprawa skończyła się dość spektakularnie – już pierwszej nocy spadł śnieg, w ilościach ekstremalnych. Spotkani w lesie pogranicznicy z kałachami w osłupieniu kręcili głowami, co te poliaki odstawiają, przekonywali, że tą droga to jedynie diabeł mówi dobranoc i zrywka z lasu jeździ, na dużo większych kołach niż te nasze smutne 32” MTki.
Jak się okazało, niestety, mieli rację. W lesie sromotnie polegliśmy pod zwałami błota, w zaskakującej zamieci. W efekcie, w zapadającym zmroku, w lesie na pograniczu, stały 3 utknięte dyskoteki – auto Michała, z padniętym ładowaniem, przegrzewające się. z webastem i 6 miesięcznym dzieciakiem na pokładzie, przekoszone dobre 15 stopni od pionu, na krawędzi zjechania kilka metrów w dół w koryto potoku. Prostopadle, ale 15m dalej auto Miłosza, z rozpadniętym przednim mostem, eksplodowanym w ogniu walki. I moja mechaniczna pomarańcza, jako jedyna wolna z okowów błota – widząc kłopoty i utknięte 3 auta zdecydowałem się na szarżę i próbę ucieczki z drogi, która zmieniła się w koryto błotnej lawiny.
Za nic mając dobro zębów, prawie przy próbie wybitych, strzała w dupsko od zawiechy porównywalny chyba ze startem z lotniskowca. Nie była to łatwa figura, ważne że udało się i po metrowej burcie rozpędem wyfrunąłem na błotniste pole, które... zdążył skuć mróz. Jedyny wolny, usiłowałem poprawić sytuację pozostałych załóg, jednak oślepiający śnieg i wtedy jeszcze nie zdiagnozowane wybuchy pozostałych aut uziemiły nas na noc. Niby gotowi na coś takiego, jednak brudni, przemoczeni i wykończeni kilkugodzinną walką i przedzieraniem się przez 300m kurwidołka olaliśmy rozbijanie namiotów, na szybko przy aucie odpaliliśmy kuchenki, by wdusić w siebie coś ciepłego, przebraliśmy się w ciuchy na noc i kima. W nocy lekki mróz, sypiący śnieg i pękające z hukiem drzewa, przyłapane w jesiennej szacie, z liśćmi na sobie, pokryte rosnącym, miażdżącym ciężarem śniegu. Noc była dość trudna, jednak kombinezon morski skutecznie odgrodził od przenikliwego zimna.
Blady, zimny i jadowicie cyjanowy poranek przywitał nas … ciemnościami, auta zasypane, śniegu po kolana, ciężko wyjść ze środka. O ile wczoraj było źle, dzisiaj już była beznadzieja – ciężko będzie się przebić przez ten śnieg. Plus taki, ze zimno skutecznie studziło jedno z aut, auto Miłosza udało się wyrwać z brei, później Michała, i tak, niczym kulig, pospinani sznurkami brnęliśmy w dół dolinki – do cywilizacji. Gdy dotarliśmy do środka wioseczki, na główne skrzyżowanie, pod sklep, z miejsca staliśmy się, jak na dobrą inwazję dziwolągów przystało, atrakcją miejscowych. Szybkie zakupy w sklepie, gdzie czas, podobnie jak w całej okolicy, zatrzymał się dawno temu. Kupujemy suszone dziwolągi, jak się okaże – jedyne ryby z którymi będziemy mieli styczność na tym wyjeździe.
Odnajdujemy stojące w środku pola „najazdy” i wtaczamy na linach auto Miłosza, tak by móc obejrzeć w czym rzecz. Szybka diagnoza – ukręcona przednia gruszka. Długie dumanie co z tym fantem – Miłosz ma na pokładzie znajomych, ci na urlopach, jeszcze tygodniowych. Michał zdecydowany na odwrót, my w jedynym, jak się nam jeszcze wtedy wydawało, sprawnym aucie.
Jako ze cały poprzedni wieczór były tu i ówdzie widoczne ślady oleum, wjeżdżam też i swoim gratem, zobaczyć co zacz – cieknie coś z przodu silnika, ale chyba niegroźnie...
W ponownie sypiącym śniegu, brei z deszczem zastygającej na autach, czapkach, grzbiecie załoga Miłosza i Michał uwijają się przy aucie, ja korzystając z osłony brezentów usiłuję upichcić coś na obiad, od wczorajszego późnego obiadu nie jedliśmy nic ciepłego, a zimno i paskudnie.
Pomysł chytry – zablokować mechanicznie difflocka – centralny mechanizm różnicowy, zablokować przedni wał, pod kątem, o ramę i w ten sposób uzyskawszy auto z tylnym napędem kontynuować podróż w 2 auta. Pomysł niby dobry, jednak minusy tego rozwiązania wyszły już po 20 paru kilometrach, kiedy spod auta Miłosza zaczął się wydobywać siny dym, w kabinie huk... Szybka obczaja – reduktor nie wytrzymał potęgi naszych połączonych intelektów i najzwyczajniej w świecie wyzionął ducha. Auto Michała ma coraz większe problemy z brakiem ładowania i z przegrzewaniem się.
Kiła et mogiła, 100km od granicy, 2 z 3 aut padnięte...
Burza mózgownic kończy się chytrym planem – mój szpej – do auta Miłosza. Jesteśmy w połowie drogi do Lwowa, więc tam skierujemy się teraz ostatnim autem. Z auta Miłosza kanibalizujemy części do auta Michała i na sznurku toczą się do granicy, i dalej, do Krakowa, jedyne 350km...
Załoga Miłosza przesiada się do mnie, szybkie rozstanie na krzyżowce – my na Lwów, dwa pozostałe auta nach Heimat będą usiłowały dotrzeć.
A my ruszamy w jakąś masakryczną nocną drogę do Lwowa, po wspaniale oznaczonych, obecnych na gpsie, odśnieżonych drogach ukraińskich, wspaniałej jakości...
We Lwowie okaże się, ze ten kapiący olej to raczej poważniejsza sprawa, wleję dobre 4 litry, nim pokaże się na bagnecie. Na dolewkach dojedziemy do domu, kilka tygodni później silnik wyzionie ducha, a koszt napraw spowoduje u mnie małego bankruta i wydawałoby się ze raz na zawsze przekreślenie planów wyjazdowych...
Czy było warto?
Zależy, co rozumiemy przez „warto”
Przygoda – to dość bezcenna sprawa. Za kasę, którą wydałem na wyjazd i reanimację landa pewnie zaliczyłbym Mongolię i jeszcze by zostało
Ale czy można przeliczać zawsze na kasę?
- mifek, David i range1970 lubią to
to sie nazywa craic dopiero